Jedziemy we dwoje – ja i Ania. Kolejny mój start, długi, choć nie trudny, nie umiem innym wytłumaczyć, że dla mnie długi nie znaczy trudny.
Ważne, że obok mnie siedzi moje szczęście.
Dla mnie zrezygnowała z półmaratonu w Wałbrzychu, a miała z kim jechać. Nie pomogłem jej w wyborze, nie powiedziałem, jak bardzo mi zależy. Cieszę się, kiedy jest ze mną i mnie wspiera swoją obecnością, zainteresowaniem i dopingiem.
Wredota ze mnie.
Hotel – żadna rewelacja, ale jest gdzie przenocować przed startem. Po triatlonie nie mamy już noclegu – albo coś znajdziemy, albo po ukończeniu wrócimy do domu. Nie wiem, jak będę prowadził samochód tak zmęczony, martwi mnie to, ale gram twardziela.
Za mną zostały: mama w szpitalu po miesięcznym ciągu alkoholowym, syn Szymon, który dwa tygodnie pracuje w Mielnie i może tam zostanie dłużej, no i młodszy syn Łukasz tuż przed wyjazdem do OHP, który mu się w ogóle nie widzi.
Chciałbym o tym zapomnieć, będzie mi łatwiej.
Idziemy na odprawę, słucham bardzo uważnie, jakie wprowadzono zmiany na trasach, które znam – nie chciałbym się pomylić.
Pływanie proste, aby tylko omijać boje po lewej stronie. Rower bez zmian. W trasie biegu jakieś kosmetyczne zmiany, jest nieźle.
Idziemy na lody z Anią, umawiamy się tam z Pawłami, jeden startuje w kategorii olimpijskiej – czyli czwartej części pełnego triatlonu, a drugi to jego serwisant.
Lubię spacerować z Anią po takich sennych miasteczkach, ale czas nieubłaganie płynie i trzeba wracać do hotelu spać.
Z Pawłem kontaktujemy się telefonicznie, bo zrezygnował z noclegu w tym samym hotelu ze względu na usterki w pokoju i niemożność dogadania się z obsługą. Życzymy sobie udanego startu, ja startuję o szóstej rano, on dużo później.
Ustawiamy budzik i kładziemy się spać.
Wstajemy wcześniej niż poprzednio, abym mógł spokojnie ogarnąć wszystko w strefie zmian i ubrać się w piankę, oczywiście przy pomocy Ani, gdyż pianka jest za bardzo dopasowana – czyli lekko przymaława.
Dzięki wcześniejszemu przybyciu mam nawet czas wejść do wody, przepłynąć kawałek, zapoznać się z wodą i jej temperaturą. Organizator podawał 24,5 °C, powinna to być zupa. Jednak po wejściu czuję chłód, więc nie będzie tak źle, wcześniej byłem wręcz przerażony tą informacją.
Przed startem sprawdzenie obecności według numerów. Chwilę przed startem ostatni buziak i uścisk z Anią. Oczywiście czeka na mecie pływania.
Start. Przede mną około dwie godziny samotności całkowitej, słyszę tylko uderzenia ramion o wodę i szum spowodowany zamoczeniem uszu. Okaże się teraz, czy w Spalonej wytrenowałem nawigację w trakcie pływania, a trasa jest niełatwa, jeśli chodzi o moje umiejętności.
Do boi, którą ledwo widać, gdyż – chociaż wysoka – jest daleko, za nią dookoła wyspy, później znowu do tej boi i za nią już na metę.
Jestem zadowolony z siebie, skupiony na kierunku, płynę równo i prosto, tak jak trzeba.
Końcówka – lekko przyspieszam, sprawdzam cały czas, jak płynę, jednak znosi mnie ciągle w prawo. Kiedy byłem bardzo blisko brzegu, słyszałem jakieś głosy, krzyki, oczywiście tylko wtedy, kiedy miałem uszy bez wody, ale nic nie rozumiałem. Jak się okazało, zboczyłem całkiem z trasy, kibice mieli ubaw i próbowali mi to wykrzyczeć. Pan w kajaku zabezpieczający trasę również, ale ja po przepłynięciu po prostej prawie całej trasy, tak bardzo uwierzyłem we własne siły i zdolności nawigacyjne, że myślałem, iż te wszystkie krzyki i hałasy dotyczą kogoś innego i w duchu podśmiechiwałem się, dopóki nie okazało się, że chodzi jednak o mnie.
Dobra. Pływanie ukończyłem.
Ania właśnie wtedy opowiedziała mi o moim płynięciu i kibicach na brzegu, podała mi również czas: 2 h 10 min. Nie spodziewałem się tak kiepskiego czasu po tym, jak wspaniale mi się płynęło. Spodziewałem się, że będzie dużo lepiej.
Podłamałem się lekko i zaraz zacząłem obliczać czas, jaki mi został na rower, do którego w tym roku czułem się najgorzej przygotowany.
Zresztą, kiedy startuję w triatlonach, zawsze uważam, że któraś z dyscyplin szwankuje – w moim odczuciu, bo później, kiedy sprawdzam wyniki, okazuje się inaczej. W tym roku był to rower.
Szybko do strefy zmian. O ósmej rano jeszcze niewielu kibiców, oprócz oczywiście tych wspierających zawodników. Ania szła obok mnie aż do sędziny, która nie wpuszczała dalej osób postronnych. Oczywiście jeszcze ostatni buziak.
Na samym początku bufet, czyli dwa bidony z napojem izotonicznym, trzy batony i dwa żele, aby dodać sił. Chociaż płynąłem w wodzie, uzupełnić płyny trzeba i to nawet dużo więcej, niż podczas dwugodzinnego biegania, bo w wodzie nie miałem możliwości na uzupełnianie. A przy piciu wody z jeziora można nieźle się później zdziwić, no i smakowo też nie bardzo.
Ostatnie uwagi wymienione z Anią i na trasę, na rowerze orientacja jest lepsza niż w wodzie, wszystko widać, słychać – aby tylko nogi wytrzymały. Dystans już mnie nie przeraża.
Jak zwykle w takich chwilach mam czas na przemyślenia, planowanie, jak będę pokonywał trasę rowerową, którą znam i przy pierwszym okrążeniu tylko przypominam sobie, gdzie jest podjazd, jak technicznie go pokonać, na której przerzutce, gdzie przy zjeździe przycisnąć, aby nadrobić kilka cennych sekund, a gdzie, chociaż jest pod górę, przyjemnie i lekko się jedzie, więc daję z siebie wszystko.
Okaże się po tym starcie, tak sobie dywaguję sam ze sobą, czy w tym roku nie przeliczyłem się z możliwościami i czy ukończę start, czy też – tak jak wcześniej – po stu milach zejdę z trasy.
Tak minęły mi dwa okrążenia, przy trzecim zaczyna się wszystko zmieniać. Boli mnie coraz bardziej mocniej tyłek, nogi wręcz mdleją, cisnę na pedały, a jakbym stał w miejscu.
Mijam nawrót na trzecim okrążeniu, jest to połowa trasy, ja jednak nie czuję się szczęśliwy ani zadowolony, jestem przytłoczony i zdegustowany swoją jazdą do tego stopnia, iż cieszę się, że nie mam zamontowanego licznika rowerowego i nie widzę, jak wolno jadę. Kilometr po nawrocie obserwuję dużą przerzutkę i mówię do niej w myślach „zepsuj się, szwankujesz ciągle, padnij całkiem, będę mógł zejść z trasy z podniesionym czołem i wytłumaczeniem, zawiódł sprzęt”.
Nic się nie psuje, a wręcz działa koncertowo.
Czuję, że mocniej chce mi się siku, a do miejsca, które w myślach sobie wyznaczyłem, jest daleko.
Dobra, zjeżdżam w tę drogę leśną, powoli wypinam nogę z pedała, uważnie podjeżdżam do krawędzi jezdni. Na poboczu jest piasek i boję się w niego zjechać.
Nagle huk, rower mi wyrwało z rąk, a o mnie oparty jest drugi rower, czuję mocny ból kości ogonowej.
Na asfalcie leży gość, kładę rower, pomagam mu się pozbierać. Trzyma się za ramię, którym uderzył w asfalt, ja lekko kuleję, ciężko mi się chodzi z powodu bólu kości ogonowej i szoku. Chodzę w szoku w kółko i powtarzam, że przecież zjeżdżałem powoli do krawędzi jezdni i nie jestem winny wypadkowi. Facet wiedząc, że to jego wina, tłumaczy się, że wyprzedzał go inny zawodnik, zrobił mu drogę i nie patrzył.
Tak naprawdę nie czuję do niego pretensji, zwłaszcza że ból przechodzi i na szczęście nic mi nie jest. Dopiero, kiedy podnoszę rower, zauważam, że aluminiowa sztyca, do której przymocowane jest siodełko, złamała się i będę musiał jechać na stojąco.
Od razu zacząłem myśleć, że ja sam to sobie wykrakałem i chociaż nie wierzę w takie rzeczy, czułem się dziwnie, pamiętając o wcześniejszych myślach.
Do końca okrążenia, gdzie była Ania i mogłem zejść, było 13-14 km, postanowiłem dojechać na stojąco, w niewygodnej pozycji – ze stopami wpiętymi w pedały nie jedzie się prosto ani łatwo.
Mogłem tak jechać, gdyż na milion procent w duchu podjąłem decyzję o rezygnacji z dalszego udziału w zawodach.
Dojeżdżając do końca okrążenia, zobaczyłem Pawła serwisanta na rowerze z pompką wystającą mu nad głową.
I tu się zaczęły dziać rzeczy chyba jeszcze szybciej niż podczas wypadku.
Zatrzymałem się, drugi Paweł chwycił mój rower, kluczem odkręcił starą sztycę, wyciągnął ją, włożył nowe siodełko. Ja w tym czasie przeżywałem wypadek, ale mnie nie słuchał.
Podbiegła Ania, obserwowała to wszystko, przy okazji upewniła się, że nic mi nie jest.
Ja dalej opowiadałem, przeżywałem i wręcz przekonywałem ich, jaki to biedny jestem po wypadku, a nogi po tym, jak przejechałem tyle na stojąco, to już mi chcą odpaść.
Dalej mówiłem, a obok mnie działo się coś jakby z innej bajki.
Paweł skończył wymieniać siodełko, daje mi rower, „jedź”, mówi. Ja nic jak głuchy, powtarzam wszystko jeszcze raz i dalej nic. I jeden, i drugi Paweł w kółko powtarzają „jedź”. No co oni – ogłupieli? Ja im mówię, a oni nic, i tu słyszę cichutkie słowa Ani „chociaż spróbuj”. Od razu zamilkłem. Mętlik w głowie, jaki powstał po usłyszeniu tych słów, jest nie do uwierzenia. Szybkość, z jaką zacząłem myśleć, przerosła moje możliwości i oczekiwania, teraz kiedy przypominam sobie tamten moment, to wręcz zacząłem myśleć obrazami, bo inaczej chyba nie umiałem.
Jeszcze nic nie mówiłem, a już sięgałem po rower. Moje ciało zareagowało szybciej niż ja – uświadomiłem sobie, że wszystkie hamulce, jakie postawiłem i wymyśliłem, puściły. Okazało się, że żadne słowa nie przekonałyby mnie do kontynuowania, a postawa tych ludzi, którzy mnie otaczali, ich wiara we mnie, w moje możliwości, a także chęć pomocy w trudnym momencie zaskoczyły mnie i wzruszyły. Bezinteresowność tego czynu jest oczywista, a życzliwość namacalna.
Jest przysłowie, że przyjaciół poznaje się w biedzie, ale ja już wiem, że nie poznaje, ale przekonuje, że ma się przyjaciół, bo nie zawsze ja chcę wiedzieć, że w tej biedzie jestem i tej pomocy potrzebuję.
Właśnie to banalne dla mnie zdarzenie pokazało mi, jak ja potrzebuję właśnie takich rzeczy, cieszę się, że zamilkłem i kontynuowałem jazdę, tak naprawdę to się w swoich uczuciach zagubiłem. Zabrakło mi słów i dopiero w trakcie dalszej jazdy miałem czas, możliwość, a także chęć, aby przeanalizować to zdarzenie.
Z Pawła rąk otrzymałem kolarzówkę, moją Meridę od kilku lat, i stała się rzecz niewytłumaczalna, rower, jak rączy rumak po każdym naciśnięciu pedału, wręcz mi uciekał, a siodełko sportowe przecież było jak puch.
I tak naprawdę to o tym chciałem napisać.
Nie raz takie rzeczy mi się zdarzały, a uwierzyć w siebie trudno.
O endorfinach i takich rzeczach czytałem w mądrych książkach, a przecież sam tego doświadczałem, nie raz, od zaprzestania picia, po udział w różnych przedsięwzięciach i różnych swoich pomysłach, a jednak, kiedy czegoś takiego doświadczam, jestem zaskoczony.
Tak naprawdę nie potrafię wytłumaczyć, tego co się stało, nie czuję się winny, że byłem zaskoczony zdarzeniem, ale kiedy pomyślę, jest mi cieplej na sercu.
Dalej poszło jak z płatka, chociaż czas już był nieważny. Kiedy wybiegłem na trasę i czułem moc, w nogach, w głowie, wymyśliłem sobie, że będę biegł dopóty, dopóki mogę, a najwyżej później będę szedł do końca. Z moich obliczeń wynikało, że czasu mi starczy.
Motywacja zewnętrzna, tak w mądrych książkach to nazywają, dziwne określenie, suche, nieżyczliwe i tak naprawdę naukowe, nie oddające uczuć, ot – nazwa jak nazwa, ale dla mnie jest to raczej obraz, może nie do końca wyraźny, ale ciepły, bo mi się ciepło robi, kiedy o tych motywach myślę.
Prawdą jest, że właśnie bardzo często wykorzystywałem motywację zewnętrzną, kiedy sam nie mogłem się za coś zabrać.
A kiedy przypomnę sobie uśmiechy Ani, Pawłów, ich dziewczyn, kiedy mnie dopingowali. Rozjaśnione uśmiechem twarze, dogadywanie mi, kiedy koło nich przebiegałem. Wiem, że ukończenie zawdzięczam tylko im i jestem wdzięczny.
Meta. Wbiegamy z Anią, nie sprawdzając czasu mówię „Aniu, to jest moja życiówka” i nie chodzi mi o czas, a tak naprawdę o to, czego doświadczyłem, odczułem, dotknąłem i przekonałem się w trakcie tych zawodów.
Pierwszy raz coś takiego mi się zdarzyło, nigdy nie miałem podobnych dylematów w trakcie startów i nie żałuję ani chwili z tego dnia.
Na koniec informacja dla niewtajemniczonych: uczestniczyłem w pełnym triatlonie, w którego skład wchodzi 3,9 km pływania, 180 km jazdy rowerem oraz 42 km biegu.
Irek alkoholik