Środa – eee… dzisiaj nie pójdę, pójdę w piątek.
Piątek – nie no, bez jaj. W piątek, na weekend! Nie, nie… pójdę w poniedziałek. Tak, na pewno w poniedziałek!
Poniedziałek – nie, nie, nie!!! W poniedziałki to pechowo. Nie! Pójdę w środę!
Środa, 17 stycznia 2018 roku
Autobus nr 4, jadę…
Pełna obaw, lęku, jak zbity pies. Jestem na miejscu, szukam… Krążę wokół wielkiego kościoła. Raz, drugi, trzeci i nic. Jakieś przedszkole, garaże… No nie ma. Nie ma Klubu ARKA. Dobra moja! Czas na powrót do domu. Byłam, sprawdziłam, nie znalazłam. Ale zapytam jeszcze kogoś, tak dla spokojnego sumienia.
– Przepraszam bardzo, gdzie tu jest jakiś klub ARKA? – pytam, pewna, że przechodzień nie odpowie.
– Stoi Pani przed wejściem, przecież jest napisane… – usłyszałam.
No i klops!!! Schodzę po słynnych schodach. Czytam tabliczkę sto razy. Słyszę głosy i czytam tabliczkę. Jest olśnienie!!! To nie ja dzisiaj! Ja to do tych współuzależnionych. A dzisiaj mają uzależnieni! To przecież nie JA!!! Ale dobra. Wejdę, utwierdzę się w przekonaniu i wracam. Przyjadę w czwartek.
Pukam, a jakże! Wchodzę. Przechodzę obok długich stołów, aż tu nagle spostrzegam postać, (rosłą – nie da się nie zauważyć) – Maciek. Ja pierdziele!!! W tył zwrot i chodu… Przecież on mnie zna, co on sobie pomyśli, jaki wstyd! Wyszłam osłupiała. Nie docierało do mnie, że on jest tutaj z tego samego powodu co ja. Nie, kurde, nie! Wracaj, babo.
Powrót.
Wchodzę. Idę. Napotykam Piotra, mówię o co chodzi. Prosi, bym chwilę poczekała. OK. Ufff…
Przychodzi starszy, siwy pan, czyli Janek. Jedyne, czego nie pamiętam z tego dnia, to rozmowa z Jankiem. Nie wiem do dzisiaj, o co mnie pytał ani co odpowiadałam. Zaprosili mnie na drugą salę. Ful ludzi, gwar, rozmowy i ja sama w tym wszystkim. Spłoszona, przestraszona, z pustką w głowie. Siadam na pierwszym wolnym krześle z brzegu. Serce wali. Do „kamiennego kręgu” ciągle ktoś dochodzi, siada. Widząc chyba moje przerażenie i mój błagalny wzrok wołający o pomoc, zagadnęły mnie Asia i Ania. Trochę się uspokoiłam. Przyszedł Krzysztof – terapeuta. Jego też znałam. Zaczyna się wykład.
- Powiem Wam dzisiaj, a raczej przypomnę, o recepcie i tabletkach itd…
No to jestem w domu. Nie jest źle. Po spotkaniu zapytam, jakie brać, które najlepsze i więcej mnie nie zobaczą! A tu niespodzianka. Jakieś HALT, jakieś 24H i cała reszta… Receptę szlag trafił. Ale słuchałam. Może niewiele rozumiałam, ale słuchałam. Postanowiłam pójść na kolejne spotkanie.
Przyszłam w poniedziałek . Trochę mnie podpytano, ale w miarę spoko. Jakoś przeszło.
Ale na następnym już było gorzej. Ponieważ nie wszyscy mieli okazję mnie poznać, postanowiono „przesłuchać” mnie jeszcze raz. I się zaczęło…
Przy głównym stole znowu kto inny. Kto tu w końcu rządzi?! Który to ten ważny???
Wszyscy się mądralują. Pytania padały jak bomby, co jedno to trudniejsze. Nie wytrzymałam nacisku i chyba warknęłam. No i usłyszałam…
Jola: A co Ty myślisz, że jesteś lepsza? Inaczej chlałaś? Inaczej rzygałaś niż ja?
Zbyszek: Ty jesteś agresywna!
Kolega Robert uwieńczył dzieło: Nie, nie, słuchaj… z tego nic nie będzie!
Ania D.: Na razie przychodź, słuchaj, mów… Nic od razu…
O, pomyślałam, to ta dobra.
Łzy cisnęły mi się do oczu. Jak dziecko, chciałam wstać i uciec. Ale zostałam. Boże, ile przekleństw padło na tych ludzi, to tylko ja wiem. Powiedziałam, KONIEC. Więcej nie idę. Nikt nie będzie się wymądrzać i mówić mi, co mam robić, i krzyczeć na mnie, i w ogóle!!!
Ale przemyślałam. Co „ze mnie nic nie będzie”?! Co nic nie będzie?! A właśnie że będzie! Idę.
I tak przychodziły kolejne spotkania. Ania D. już nie była tą dobrą Anią. Tylko patrzyłam kiedy Jej nie będzie. Aż się serce radowało.
Pierwszy wyjazd do Lubiatowa.
No dobra. Mówią jechać, to jechać. Ale STOP! Muszę się zabezpieczyć.
– Darek, mam prośbę. Chciałabym być z Asią w pokoju, dobra? – Nie zdążył mi dać nadziei, bo…
– A właśnie, że będziesz ze mną – z szyderczym uśmiechem oznajmiła Ania D.
Ha ha ha ha ha – uśmiechnęłam się w duchu. Przecież ona leci z Irkiem na nurkowanie do Egiptu. A to małpa! Żeby tylko szpilę wbić!!!
Jadę z Asią spokojna o byt. Jesteśmy na miejscu. Wysiadamy, torba na ramię, aż tu… Wyrasta jak spod ziemi. Kto??? Anna D.
Koniec. Pozamiatane.
Idziemy do list z lokalizacją pokoi.
– Asia, przeczytaj, z kim w pokoju jesteśmy – poprosiłam.
– No ja, ty, Ania Hania.
– No to super!
– No i Ania D.
To już nie były żarty.
Boże! Ile ja miałam wyjść z pokoju. A to na kawę, a to na papierosa, a to na herbatę, a to na dwór, a to znowu na kawę. Uciekałam! Uciekałam jak mogłam, żeby tylko nie rozmawiać, nie odpowiadać, nie dyskutować, nie dać się wkręcić w rozmowę. Bałam się. Bałam się rozmów z tymi, którzy ich szukali. Żeby nie pytali, żebym nie musiała odpowiadać. Nie rozumiałam z czego oni wszyscy są tak zadowoleni?! Żartują, śmieją się, dogryzają sobie, ROZMAWIAJĄ…
JA CHCĘ DO DOMU!!!
Ale to nie koniec mojej ówczesnej głupoty. Nie mówiłam jeszcze o pierwszej pracy w parach.
A było tak…
Pierwsza praca w parach.
Zaczepiłam Maćka. Nie mówiłam na temat. Żaliłam się. Że się boję mówić. Że się śmieją, że nie wiem co mówić, jak mówić i czy w ogóle mówić.
– Nie bój się. Mów. Mów, co czujesz tu i teraz. Oni się nie śmieją z ciebie – uspokoił mnie.
Znowu pary. Zostałam bez. Udało mi się – pomyślałam. Aż tu … Terapeuta Krzysztof:
– No, nareszcie i ja popracuję trochę na zajęciach, chodź tutaj – usłyszałam.
No lepiej być nie mogło. Coś tam mówiłam, pewnie głupio – ale mówiłam.
Kolejna para. Marcin. Fajnie, fajnie . Lepiej niż z terapeutą.
Mówiłam i mówiłam, a Marcin słuchał i słuchał, a ja mówiłam i mówiłam, a on słuchał i słuchał. W końcu zapytałam:
– Marcin, ty wiesz w ogóle, o czym ja mówię?
– No… nie bardzo, ale mów dalej.
I to był koniec. Wszystko dla mnie było nowe, pierwsze.
Jak usłyszałam słowo MARATON.
Pomyślałam: Boże, chroń! Jaki maraton? Ja i bieganie?! Zdurnieli chyba! Chcą, niech biegają charytatywnie. No na to, to ja już się nie dam namówić.
I tak w skrócie wyglądały moje pierwsze kroki w klubie. Teraz to wszystko wydaje mi się śmieszne, małostkowe, ale wtedy było wielkie i ważne. Nie wiem, czy tylko ja byłam taka tępa na początku swojej drogi? Być może inni „nowi” widzą to inaczej. Ale ja nie wstydzę się o tym pisać, mówić ani śmiać się sama z siebie. Powiedziałam kiedyś Jankowi, że przesiedzę choćby na gwoździu i wytrwam w tym klubie . Chociażby po to, żeby na pierwszej rocznicy abstynenckiej wysłuchać jego fraszki.
Ojjj… i siedziałam. Czasami gwóźdź to mało powiedziane. Paliła mnie wręcz korona cierniowa. Ale trwałam, byłam, słuchałam, z czasem mówiłam.
I jestem do dzisiaj.
Niedługo moja pierwsza rocznica abstynencka.
To dzięki wam wszystkim dotrwałam. Dzięki Jankom, Piotrom, Irkom, Aniom, Robertom i wszystkim innym klubowiczom: Lucynom, Beatom… No i oczywiście moim powierniczkom: Asi i Ani Hani.
Dlatego apeluję! Wręcz do wszystkich młodych:
Nie zrażajcie się!
Nie unoście się!
Nie obrażajcie się!
Przychodźcie, słuchajcie i uczcie się!
Bo w tym klubie są na prawdę mądrzy ludzie, którzy niosą pomoc. Nikt tutaj nie jest inny. Wszyscy jesteśmy uzależnieni. Skoro JA, dojrzała babka, wytrwałam – WAM TEŻ SIĘ UDA!!!
Teresa alkoholiczka